Lidia Maksymowicz

Odarte z beztroski i rodzicielskiej miłości. Siedzące w bezruchu lub rytmicznie chybotające, wpatrzone w bliżej nieokreślony punkt obozowej celi. W głuchej rozpaczy spędzające całe godziny, dni, tygodnie i miesiące. Kilkuletni starcy o smutnych oczkach i twarzyczkach bez wyrazu. Nic nie mówiący, a słyszący jedynie komendy nadzorczyń, dla których wykładnią jakości pracy jest skala brutalności. Czasami w uszach zaświszczy rzężenie wydobywające się z płuc małych współwięźniów, non stop narażonych na choroby bezpośrednio zagrażające życiu. Nocami wciskających się w pryczę i usiłujących zasnąć, by choć na kilka godzin oswobodzić się od ciągłego cierpienia. Często odchodzących w ciszy, jednocześnie nie budzących przerażenia u pozostających przy życiu. Śmierć tam bowiem wszystkim była bliska. Do tego stopnia, że przechodzono nad nią do porządku dziennego. Nawet wśród dzieci.

Grudniowa, mroźna noc 1943 roku. Pod bramę z napisem Arbeit macht frei w Auschwitz podjeżdża kolejny transport z ludźmi. Akurat ten przybywa z terenów dzisiejszej Białorusi. Z towarowych wagonów wychodzą wycieńczeni dorośli i dzieci. Naprzeciwko stoi rząd esesmanów z wycelowaną w nich bronią oraz powstrzymujących ujadające i wyrywające się psy. Gotowe do ataku. Łuny świateł z reflektorów rozjaśniają okolicę. Rażący w oczy blask potęguje przerażenie. Grozę budzą głośne rozkazy Niemców. Dotyczą wstępnej selekcji przywiezionych więźniów. Tworzą się dwie grupy. Do jednej przynależą zdrowi i zdolni do pracy, do drugiej chorzy i starsi wiekiem. Jedni znajdują się po stronie życia, drudzy po stronie śmierci. Jedni pozostają z nadzieją na przetrwanie, drudzy docierają do mety ziemskiej wędrówki. Umierają przez zagazowanie w oświęcimskich komorach. – Razem z mamą stanęłyśmy po stronie życia, dziadków natomiast stracono natychmiast. Mama była młodą 22-letnią kobietą, ja 3-letnim dzieckiem. Kolejny etap umieszczania w obozie stanowiła kwarantanna polegająca na oddaniu przez kobiety, nasze mamy, wszystkich posiadanych przedmiotów oraz zdjęciu ubrań. Później szybki prysznic, golenie głów do gołej skóry, założenie charakterystycznych, obozowych ubrań w pasy i nadchodził moment najtrudniejszy, najstraszniejszy, w zasadzie niewyobrażalny, którego w dodatku nikt się nie spodziewał. Czyli rozdzielenie małych, kilkuletnich dzieci od naszych mam. Wszystko, co zrozumiałe, odbywało się w warunkach dramatycznych, histerycznych okolicznościach. Matki płakały, tuliły nas ze wszystkich sił, my całkowicie zdezorientowane, przestraszone. Niemcy rozwścieczeni, wyrywający nas z objęć, odrzucający na bok. Sceny dantejskie, destrukcyjnie wpływające na psychikę, skrajnie trudne, zarówno dla matek, jak i dzieci. Nie wiedzieliśmy dlaczego tak się dzieje, dlaczego nie pozwolono nam zostać z mamami. Szybko pogodziliśmy się z losem, zdaliśmy na opatrzność. Byliśmy głodni, brudni, zalęknieni. Słowem bezbronni. W takich chwilach człowiek obojętnieje, inaczej odbiera rzeczywistość. Instynktownie próbuje walczyć o życie, zdobyć jakoś pożywienie. Jednocześnie pozostaje nieczuły na drugiego, myśli głównie o sobie, potrafi z bezwzględnością pozbawić słabszego jedzenia i skonsumować je samemu – powiedziała Lidia Maksymowicz, była więźniarka Auschwitz-Birkenau, podczas wykładu wygłoszonego 24 kwietnia br. dla brzozowskiej młodzieży oraz słuchaczy Uniwersytetu Trzeciego Wieku w sali gimnastycznej Zespołu Szkól Ogólnokształcących w Brzozowie.

Dzieci traktowano w obozie jak dorosłych. Nadawano im numery potrzebne do identyfikacji, fatalnie żywiono, a właściwie głodzono, pozbawiano elementarnych warunków sanitarnych i higienicznych, zabraniano wzajemnych relacji ze współwięzionymi rówieśnikami, zmuszano do przebywania w ciszy, przeprowadzano na nich medyczne eksperymenty. Dzieci w odpowiedzi postępowały zatem jak dorośli. Myślały egoistycznie, kierowały się osobistymi korzyściami pozwalającymi uniknąć śmierci. – Zdobywczym pożywieniem, na przykład przyniesionym ukradkiem w nocy przez mamę, nikt nie chciał się dzielić. Zjadaliśmy sami, bo taka była konieczność i cena wytrwania. Chleb, cebula, ziemniaki. Zależy co mamie udało się pozyskać w czasie powrotu z pracy przy regulacji rzeki. Pomagała okoliczna ludność, zdająca sobie sprawę z głodu panującego w obozie i pozostawiająca przy drodze dla wracających z pracy warzywa, owoce, czy wspomniany chleb. Sama nie zjadła, a z narażeniem życia przyniosła dziecku. Czołgała się po zmroku do dziecięcego baraku i podawała mi to, co udało jej się znaleźć i podnieść z ziemi. Wtedy nie pamiętałam nawet jej twarzy, tylko wywołana zabierałam z jej rąk pożywienie. Zbawczy posiłek, dodający sił. Wszystko pochłaniałam – podkreśliła była więźniarka. Pseudo żywienie miało swoje konsekwencje w postaci biegunki połączonej z bólami brzucha. Dzieci raz za razem biegały do nocnika ustawionego w kącie baraku. O higienę najmłodszych więźniów nikt nawet nie zamierzał dbać, przez co sytuacja sanitarna stała się trudna do zniesienia. – Nadzorczynie obozowe rekrutowano z elementu kryminalnego, kobiety o wątpliwej postawie moralnej. Musiały być nieczułe i podłe, żeby wykonywać powierzone obowiązki, więc szukano odpowiednich osób w odpowiednich miejscach. Po naszych dolegliwościach nikt nas nie oporządzał, nikt niczym się nie interesował, nie przejmował. Żyliśmy między nocnikiem, a pryczą, bez żadnej organizacji czasu, w brudzie, głodzie, smrodzie. W półmroku, ściśnięci, z insektami pełzającymi po kocach, podłogach, pryczach z pilnującą nas blokową, pojawiającą się co chwilę z pejczem i sprawdzającą czy wszyscy są cicho i na swoich miejscach. Czasami chowaliśmy się pod pryczami lub uciekaliśmy w najdalsze zakątki baraku przed doktorem Mengele i jego ekipą. Naczelny lekarz obozowy przychodził i wybierał poszczególne dzieci do swoich doświadczeń. Nie zawsze jednak udawało się uciec i pozostać niezauważonym. Część dzieci, również mnie, zabierano do laboratoriów, gdzie testowano przede wszystkim szczepionki przygotowywane przez niemieckie koncerny farmaceutyczne. Wstrzykiwano bakterie, pobierano krew, a następnie podawano sól fizjologiczną, zakrapiano oczy specjalnym preparatem, który miał zmienić tęczówkę na pożądany przez Niemców niebieski kolor. Wracając do baraków leżeliśmy ledwie żywi gorączkując, na ciele pojawiały się ropnie. Części z nich nie pozbyłam się do dzisiaj, pozostały na całe życie. Niektóre dzieci zabijane były po zakończeniu eksperymentów. Zastrzykiem z fenolu. Ciała poddawano selekcji, organy preparowano na zlecenie niemieckich naukowców – wspominała Lidia Maksymowicz.

Spotkanie z Lidią Maksymowicz

Okrucieństwo obozowych lekarzy opisał jeden z asystentów doktora Mengele, żydowski lekarz, więzień Auschwitz, który przetrwał obóz dzięki współpracy z Mengele. – Przeczytawszy tę książkę zastanawiałam się w jaki sposób ja przeżyłam to piekło. Dzięki matce, jej odwadze i determinacji, a także sprzyjającym zbiegom okoliczności. Doświadczyłam też sytuacji niezwykłej, tragicznej, trudnej nawet do opowiedzenia. Do obozu przywożono też kobiety w ciąży, tuż przed urodzeniem dziecka. Noworodek wszakże nie miał prawa żyć. Uśmiercany był zastrzykiem z fenolu albo topiono go w wiadrze z wodą. Kobiety posiadany pokarm przeznaczały dla pozostających przy życiu najmłodszych więźniów. Nawet takimi sposobami próbowaliśmy przeżyć, co najlepiej ilustruje tragiczną sytuację w obozie – stwierdziła ocalona z Auchwitz. Sytuacja zaczęła się zmieniać jesienią 1944 roku. Do obozu przyjeżdżały ogromne transporty z powstańcami warszawskimi. Wśród nich były młode sanitariuszki, opiekujące się podczas walk powstańczych rannymi, czy w szpitalach dziećmi i osobami starszymi. - Kierowano ich również do baraków dziecięcych, więc w końcu zetknęliśmy się z kimś dorosłym o ludzkich odruchach, czy uczuciach. W miarę możliwości zajmowały się nami – kontynuowała Lidia Maksymowicz.

Coraz bardziej niekorzystny dla Niemiec przebieg walk wojennych w dużym stopniu oddziaływał na sytuację w obozie. Zbliżająca się Armia Czerwona wywoływała popłoch wśród zarządzających obozem. Podjęto decyzję o wysadzaniu w powietrze krematoriów i komór gazowych. I wykorzystaniu więźniów do ich rozbiórki, którzy najpierw przygotowywali grunt pod rozbudowę obozu, później zaś zostali zmuszeni do zacierania śladów odsłaniających opętańczą wizję unicestwienia człowieka. Ukazujących niespotykaną dotąd skalę nienawiści, obnażających w całości ciemną stronę paranoicznego umysłu Adolfa Hitlera i wyznawców jego ideologii. – Nerwową atmosferę w obozie odczułam na własnej skórze. Moja mama bowiem, zatrudniona przy rozbiórce obiektów, nie przychodziła już tak często z jedzeniem. Ponadto do ewakuacji zaczęto przygotowywać więźniów utrzymujących się jeszcze w miarę dobrej kondycji fizycznej. Ładowano ich do bydlęcych wagonów i transportowano w kierunku Niemiec i Austrii, do istniejących tam nadal obozów koncentracyjnych. W pewnym momencie zabrakło wagonów, więc zorganizowano tak zwany „marsz śmierci”, charakteryzujący się eliminacją najsłabszych podczas jego trwania. Kto upadał ze zmęczenia, nie mógł dalej iść, dostawał kulę w głowę. Duża kolumna więźniów podążała między innymi do Wodzisławia Śląskiego, pokonując dystans 60 kilometrów, skąd transportem na odkrytych platformach odjeżdżała również do Niemiec. Cały ten szlak podróży więźniów w eskorcie esesmanów pokryty został ludzkimi zwłokami. W grupie ewakuowanych więźniów znalazła się też moja mama, która tuż przed wyprawą przyszła do mojego baraku i kilkanaście razy powtarzała jak się nazywam, skąd pochodzę, żebym tylko zapamiętała, co wcale łatwe nie było, bo miałam wówczas dopiero 4 lata. Mama zapewne miała nadzieję na rychły powrót do Auschwitz i zabranie mnie z obozu. Niestety nigdy jej się to nie udało – oznajmiła prelegentka.

W obozie pozostały dzieci oraz więźniowie skrajnie wyczerpani, niezdolni do uczestnictwa w „marszu śmierci”. Na szczęście niebawem na teren Auschwitz wkroczyli żołnierze radzieccy, wyzwalając obóz. – Zobaczyłam gwiazdę na czapce i pomyślałam, że to jacyś inni żołnierze. Za chwilę dostałam kubek z kawą z mlekiem i pajdę chleba z margaryną. Poczułam nieznany mi dotąd smak, ponieważ od Niemców dostawaliśmy pieczywo postne. W barakach zaczęli się też pojawiać mieszkańcy Oświęcimia. Wiedzieli o warunkach życia za kolczastymi drutami, do których zresztą nie mogli się zbliżyć na odległość kilkuset metrów, widzieli prowadzone grupy więźniów w pasiastych ubraniach na codzienne roboty, ale zastany widok i tak ich zdumiał i wzbudził litość. Zwłaszcza względem najmłodszych więźniów, do których i ja należałam. Nikt z normalnie myślących ludzi nie był przygotowany na scenerię obozowej rzeczywistości w Auschwitz-Birkenau. Nikt nie mógł obojętnie patrzeć na stosy trupów, czy na skrajnie wychudzone dzieci. W większości byliśmy małymi szkielecikami. Wiele miejscowych rodzin zdecydowało się zabrać do swoich domów opuszczone maluchy, nieznające swojej tożsamości i przeszłości. Właśnie taki los spotkał również mnie. W końcu się do mnie uśmiechnął. Nagle weszłam do zadbanego, uporządkowanego, pachnącego domu. Całkowicie dla mnie nowej rzeczywistości. Ponieważ przed wyjazdem do obozu żyłam w leśnych ziemiankach, dołączając wraz z mamą do partyzantów, nie pamiętałam domu, nie znałam rodzinnego miru. Teraz zastałam umeblowany pokój z łóżkiem i pościelą. Szok. Woda do mycia, jedzenie, słowem wikt i opierunek. Coś niby normalnego, a dla mnie coś nienaturalnego. Niesamowite doznanie – opowiadała Lidia Maksymowicz.

Przejście z życia obozowego do rodzinnego nie odbywało wszakże łagodnie. Pozostałości po tragicznych doświadczeniach doskwierały jeszcze długi czas. Nie dało się bowiem uniknąć perturbacji zdrowotnych, chorób będących następstwem poprzedniej egzystencji. Niedożywienia, destrukcyjnego wpływu medycznych doświadczeń doktora Mengele, wychłodzenia organizmu, niedomycia, ukąszeń insektów. Potworności odczuwanych podczas rocznego pobytu w Auschwitz. – Pokoju, w którym zamieszkałam nie opuszczałam pół roku. Miałam gruźlicę i anemię. Moje nie tyle ciało, co szkielet pokrywały wrzody. Podziwiam do dzisiaj, czuję wdzięczność i uczuciem otaczam ludzi decydujących się na przygarnięcie mnie pod swój dach. Dziecka wymagającego poświęcenia i pełnej opieki i leczenia. Zawszonego i w jakimś stopniu dzikiego. Codziennie wzywali lekarza uczącego ich prawidłowego postępowania wobec mojej osoby. Przerażała mnie kąpiel, cały czas bolał mnie brzuch, płakałam, wrzeszczała, krzyczałam, chowałam się, nakrywałam pościelą, nie chciałam wychodzić, koszmar dla wszystkich. Wyzwaniem było posługiwanie się zwykłą łyżką, z wielkim trudem przystosowywałam się do cywilizowanego życia. Nieprzypadkowo zostałam zakwalifikowana przez Niemców do grupy nadającej się do medycznych eksperymentów. Nie pomylili się co do siły mojego organizmu. Dzięki niej przetrwałam obóz, a następnie w miarę szybko dochodziłam do siebie. Po półrocznym odseparowaniu wyszłam na podwórko do rówieśników – powiedziała pani Lidia.

Pobyt w Auschwitz pozostawił ślad nie tylko na zdrowiu, ale też na psychice. Trzy, później czteroletnie dziecko, odczuwające notoryczny strach, całkowity dyskomfort, pozbawione kontaktów werbalnych z rówieśnikami nie bardzo asymilowało się z podwórkowym środowiskiem. Nie znało wszak zabaw, czy innych postaw uznawanych za obowiązujące społecznie normy. – Nastało lato. Wszyscy wyszli z domów, cieszyli się pogodą i możliwością spędzania wspólnego czasu. Próbowałam dołączyć do innych dzieci, ale znowu nie obeszło się bez problemów. Zaczęłam wymyślać zabawy oparte na obozowych realiach. Między innymi dzieliłam na grupy, mówiąc do kolegów i koleżanek: ty na rewir, ty do gazu. Organizowałam apele, tylko takie zachowania znałam. Dorośli, rodzice bawiących się ze mną dzieci, patrzyli na to z przerażeniem – opisała poobozowe dzieciństwo Lidia Maksymowicz. Kłopot stanowiła też tożsamość dziecka zabranego z Auschwitz. Pani Lidia, mimo usilnych starań mamy nie zapamiętała, że przyjechała do Oświęcimia z ówczesnych terenów ZSRR, nie utkwiło jej w pamięci ani imię, ani nazwisko, ani wiek. Była po prostu dzieckiem z łagru, jak wówczas określano obozowe sieroty. – Dopiero po trzech latach, kiedy w zrujnowanej Polsce utworzono urzędy, okrzepły w jakimś stopniu państwowe struktury, możliwa stała się moja oficjalna adopcja i wpisanie do ewidencji ludności z imieniem i nazwiskiem. Lekarze w przybliżeniu ustalili moją datę urodzenia, otrzymałam dokumenty, obywatelstwo polskie i chrzest w kościele katolickim. Nazywam się Lidia Maksymowicz. Przestaję być w końcu obozowym numerem 70072, do dzisiaj zresztą wytatuowanym na mojej ręce – kontynuowała prelegentka.

Niepożądany tatuaż stabilizacji emocjonalnej jej nie dodawał. Latami wstydziła się numeru identyfikującego w Auschwitz więźniów. Zaklejała plastrem, zasłaniała rękawami. Czuła dyskomfort, kiedy ktoś zauważył, unikała pytań na ten temat. W ogóle pobyt w obozie, do osiągnięcia pewnego wieku, wpływał destrukcyjnie na jej osobowość, obniżał samoocenę. Powodował poczucie niższości w społecznej hierarchii. – Cały czas byłam dzieckiem, niewiele z życia rozumiałam. Próbowałam ogarnąć wszystko młodziutkim umysłem i zastanawiałam się dlaczego akurat mnie to spotkało. Może wynikło to ze złego zachowania, czy cos w tym rodzaju. Moi rówieśnicy, koledzy i koleżanki z podwórka uniknęli Auschwitz, więc może to była moja wina, że w nim się znalazłam. Przeszłość mi ciążyła, źle mi z nią było – przyznaje pani Lidia. Z czasem znajomi zaczęli dociekać kim była przed przybyciem do obozu. Skąd pochodzi, w jakiej rodzinie się wychowała, dlaczego nie próbuje dotrzeć do swoich przodków, rodzinnych korzeni, dawnego miejsca zamieszkania. – Namówiono mnie do skontaktowania się z istniejącymi wtedy biurami poszukiwań. Wojna nie tylko ludzi niszczyła, ale rozdzielała całe rodziny. Po 1945 roku jedni drugich szukali, próbowali dotrzeć do nowych adresów, wrócić do siebie. Nadawano nawet komunikaty radiowe, odczytując nazwiska poszukiwanych oraz poszukujących. Byłam w tej gorszej sytuacji, że nie znałam swojej poprzedniej tożsamości. W końcu zdecydowałam się napisać do kilku biur, ale odpowiedziało tylko jedno, mające siedzibę w Hamburgu. Korespondencja trwała trzy lata, przesyłałam zdjęcia głowy, ucha, pobierano mi krew, coś jak przy ustalaniu ojcostwa. Nie liczyłam na szczęśliwy finał, straciłam wszelkie złudzenia i nadzieje. Jednak po trzech latach, ku mojemu zdumieniu, otrzymałam z Hamburga informację, że tamtejsze biuro poszukiwań zwróciło się do niemieckiego archiwum, w którym zidentyfikowano mój obozowy numer, jako przynależny więźniowi z transportu z terenu ZSRR. Tę wiadomość przesłano do biura moskiewskiego i okazało się, że jedna z Rosjanek poszukuje od wielu lat swojego dziecka o takim właśnie numerze – stwierdziła Lidia Maksymowicz.

Spotkanie z Lidią Maksymowicz

Okazało się, że matka pani Lidii z marszem śmierci trafia najpierw do obozu w Ravensbrück, potem do Bergen-Belsen, przy granicy francuskiej, najtragiczniejszego obozu istniejącego w czasie II wojny światowej, wyzwolonego przez Amerykanów i Anglików. – Mama, przy wzroście 174 centymetry, ważyła wówczas 37 kilogramów i nie miała sił natychmiast rozpocząć poszukiwań. Zakomunikowała jednak żołnierzom radzieckim, którzy spotkali się z amerykańskimi, że chce wracać do Oświęcimia, ponieważ tam zostało jej dziecko. W odpowiedzi usłyszała, że wszystkie dzieci ocalone w Oświęcimiu zostały przewiezione do domów dziecka w ZSRR. Mając zatem do wyboru obywatelstwo amerykańskie, i rozpoczęcie życia w lepszym świecie, zdecydowała się na powrót do ZSRR w celu odnalezienia swojej córki. Udało jej się dopiero po 17 latach – wspominała Lidia Maksymowicz. Historia matki i córki zainteresowała nie tylko media krajowe, ale i zagraniczne. Cudowne ocalenie i szczęśliwe odnalezienie wzbudziło sensację, wzruszyło cały świat. Temat nie schodził z czołówek serwisów największych gazet i telewizji. Wyjazd Lidii Maksymowicz do mamy do ZSRR odbywał się w towarzystwie kamer i aparatów fotograficznych. Na koszt władz polskich i radzieckich wyruszyła wraz z przybranymi rodzicami na spotkanie z biologiczną matką do Moskwy. Na dworcu czekały tłumy ludzi. – Wyszłam z bukietem białych róż. Mama nie wytrzymała i zemdlała. Emocje nieprawdopodobne. Ja, pamiętająca mamę zapłakaną, powtarzającą mi przed opuszczeniem obozu imię, nazwisko oraz wiek, mama przywracająca obraz małej, 4-letniej dziewczynki. Po latach zobaczyły się dwie, dorosłe kobiety. Zaczęłyśmy rozmawiać wieczorem w hotelu, kiedy zamilkł cały medialny zgiełk, nastał spokój. Wspominałyśmy czasy obozowe, mama nawet dziwiła się, że tyle potrafiłam zapamiętać jako 3-4-latek oraz opowiadałyśmy, co spotkało nas w późniejszych latach, które spędzałyśmy już oddzielnie - podsumowała.

Prawdziwych relacji matka-córka odbudować się już nie dało, rodzicielskich uczuć Lidii Maksymowicz dostarczali po prostu rodzice przybrani. Przy nich dorastała, rozwijała się emocjonalnie, pokonywała kolejne życiowe etapy. I przy nich zdecydowała się zostać na stałe, a z mamą rodzoną odwiedzać co jakiś czas. Związała się z Polską i rodzicami adopcyjnymi, których otoczyła miłością, szacunkiem, wdzięcznością, a na koniec opieką do końca życia. A losowi dziękuje do dzisiaj za spotkanie po latach z matką rodzoną. Ciężko ją co prawda na początku życia doświadczył, ale też pozwolił cieszyć się z późniejszego szczęścia. Sporo zabrał, ale i dużo oddał. Przede wszystkim wyróżnił spośród wielu milionów ludzi. Ponieważ akurat dla niej wojenny, obozowy koszmar zakończył się happy-endem.