wyboey 1990

„Siła spokoju” - tak brzmiało hasło wyborcze Tadeusza Mazowieckiego, pierwszego niekomunistycznego premiera po drugiej wojnie światowej, w wyborach prezydenckich roku 1990, pierwszej powszechnej elekcji głowy państwa w naszej historii. Sentencja powyższa miała stanowić atut w prezydenckim wyścigu, wszak zdaniem ówczesnego premiera spokój zapewniał stabilizację, zarówno polityczną, jak i ekonomiczną. Duża część społeczeństwa jednakże odwrotnie odczuwała i odbierała decyzje rządowej ekipy Mazowieckiego. Gospodarcza transformacja, którą kształtował „Plan Balcerowicza”, pozytywnych skojarzeń raczej nie przywoływała. Bardziej wywoływała strach o codzienny byt, niż zapewniała jakąkolwiek perspektywę. Przypomnijmy więc historię sprzed 30 lat w związku z tegorocznymi wyborami prezydenckimi. Wydarzenie, po którym wszelkie analizy polityczne, socjologiczne oraz sondażowe wzięły w łeb (w sondażu OBOP końcem października 1990 roku Wałęsa miał 33 procent, Mazowiecki 28, a Tymińskiego w ogóle nie ujęto w badaniu). A pierwsza tura wprawiła wszystkich w prawdziwy szok. Zarówno ówczesną klasę polityczną, jak licznych ekspertów polskich i zagranicznych. Dzięki temu wybory powszechne prezydenckie, zorganizowane w 1990 roku przeszły do historii Polski nie tylko z powodu, że były pierwsze. Ale przede wszystkim dlatego, że przyniosły rozstrzygnięcie, którego nikt się nie spodziewał, a niektórych nawet wynik przestraszył. Spróbujmy przeanalizować, jak do tego doszło.

Masowe zwolnienia z pracy, upadające przedsiębiorstwa, czy rosnące ceny w sklepach odcisnęły piętno na sporej części polskich obywateli. Jak wielu pogorszyło się materialnie, jak olbrzymia grupa Polaków straciła zaufanie do rządu ustrojowego przełomu, najlepiej odzwierciedlały wyniki prezydenckiej batalii. W której to Tadeusz Mazowiecki, znana osobistość, działacz antykomunistycznej opozycji, autorytet polskiego życia publicznego, przegrał nie tylko z Lechem Wałęsą, ale również ze Stanisławem Tymińskim, całkowicie anonimowym przedsiębiorcą z trzema paszportami: polskim, kanadyjskim i peruwiańskim. Taka sensacja możliwa była tylko i wyłącznie w określonych okolicznościach. Takich właśnie, jakie miały miejsce w roku 1990, czyli w czasie rodzącej się demokracji i gospodarki rynkowej, a ponadto w dobie ciężkich doświadczeń pokaźnej liczby pracowników, płacących cenę za wprowadzane reformy. Ci Polacy spokoju nie zaznali, zatem hasło „Siła spokoju” przekonywać i przyciągać nie mogło. Dla nich Mazowiecki i Balcerowicz kojarzyli się raczej jako „Siła niepokoju”. A niepokój o przyszłość nakazuje poszukiwać innego kandydata. Miliony Polaków odnalazło nadzieję w osobie Tymińskiego. Człowieka, odnoszącego sukcesy biznesowe przede wszystkim w Kanadzie oraz w mniejszym stopniu w Peru. Takiego, który swoje osiągnięcia ekonomiczne jest w stanie przenieść na budżet państwa. Poprawić jego stan na tyle, że poprawi się ludziom, zaczną żyć lepiej, poczują się pewniej.

wyboey 1990 2

 

Poza tym Stanisław Tymiński przedstawiał siebie jako kandydata z zewnątrz, spoza układu. Czy to dawnej nomenklatury, czy też „Solidarności”. Na wyborców zdezorientowanych, których wówczas nie brakowało, skutecznie to działało. - Głosowaliśmy w 1989 roku przeciwko komunie, a teraz dostajemy w kość od tych, którzy mieli polepszyć nasz los. To komu my w końcu mamy wierzyć. Postawimy na tego trzeciego, nieznanego, ale przynajmniej budzącego zaufanie z powodu zawodowych osiągnięć - mówili wyborcy podczas licznych relacji medialnych ze spotkań z kandydatami do Belwederu.

Jako się już rzekło poszukiwanie nadziei na lepsze jutro zadecydowało o rezultatach pierwszej tury. Zwyciężył w niej ogólny faworyt tej konfrontacji, czyli Lech Wałęsa (40 procent), ale drugą lokatę Stanisława Tymińskiego (23 procent) uznano za ewenement na skalę światową. Premier Tadeusz Mazowiecki (18 procent) zapłacił najwyższą polityczną cenę za przejście Polski z gospodarki nakazowo-rozdzielczej do wolnorynkowej. Tak, jak Polacy tracili pracę i bieżące dochody na utrzymanie, tak Mazowiecki stracił ich zaufanie, a w konsekwencji stanowisko szefa Urzędu Rady Ministrów. Miejsca kolejnych kandydatów nie zagrażały już pierwszej trójce. Włodzimierz Cimoszewicz (SdRP), Roman Bartoszcze (PSL), czy Leszek Moczulski (KPN) nie przekroczyli każdy z osobna 10 procent poparcia.

wyboey 1999 3

 

Polska w drugiej turze ponownie stanęła przed absolutnie fundamentalnym wyborem. Ruszać w przyszłość, w lata dziewięćdziesiąte z nikomu szerzej nieznanym biznesmenem, dorabiającym się w Kanadzie i Peru, czy z byłym liderem antykomunistycznego podziemia, przewodniczącym Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”, choć dla niektórych kontrowersyjnym, Lechem Wałęsą. Wybór był raczej jasny, i takiego dokonano. Wałęsa 9 grudnia 1990 roku otrzymał 75 procent poparcia, pewnie pokonał zatem Stanisława Tymińskiego i został pierwszym prezydentem Polski z wyboru bezpośredniego, powszechnego. - Przez dłuższy czas sugerowałem Wałęsie ubieganie się o prezydenturę, a on mówił, że tak, ale nie. To trwało dość długo. Pierwszy raz rozmawialiśmy na ten temat, tak zupełnie bezpośrednio, koło Nowego Roku 1990, kiedy Vaclav Havel został prezydentem Czecho-Słowacji. Moim zdaniem Wałęsa przymierzał się do tego już latem 1989 roku, w czasie wyborów Wojciecha Jaruzelskiego. Minęło sporo czasu zanim się zadeklarował. Nikt z jego współpracowników nie miał wątpliwości, że taka jest jego intencja, ale nawet najbliższym nigdy tego wyraźnie nie powiedział. Gdy go pytałem, czy tego chce, odpowiadał: tak, ale widzisz… - mówił w książce „Odwrotna strona medalu” Jarosław Kaczyński, w roku 1990 bliski współpracownik Wałęsy, obecnie pozostający w ostrym konflikcie z byłym prezydentem. O ile Tadeusz Mazowiecki liczył na wejście do drugiej tury i decydującą rozgrywkę z Lechem Wałęsą, tak Wałęsa miał nadzieję na przekroczenie 50 procent poparcia już w pierwszej rundzie. Nikt zatem z liderów postsolidarnościowych, po pierwszym etapie głosowania, nie mógł być zadowolony z osiągniętych wyników. - Jesienią 1990 roku odbyliśmy jedną z dłuższych rozmów politycznych w domu Wałęsy. To był ten okres, kiedy był przekonany, że dostanie 70-80 procent głosów. Uprzedzałem, żeby przygotował się na walkę w dwóch turach, choć może i przekroczy 50 procent w pierwszej - kontynuował wspomnienia z wyborów Jarosław Kaczyński w książce „Odwrotna strona medalu”.

Stanisław Tymiński zaistniał wyraziście 17 listopada 1990 roku, na 8 dni przed pierwszą turą. Na wiecu w Zakopanem zaatakował w sposób zdecydowany zarówno rząd Mazowieckiego, jak i personalnie premiera o fałszowanie statystyk i dwukrotne zaniżenie rozmiarów recesji i inflacji. Po tym wystąpieniu na kandydata przybyłego z Peru i Kanady posypały się gromy w mediach, ale skutek ich kontrataku okazał się dokładnie odwrotny do zamierzonego celu. - O szanse przejścia Tymińskiego do drugiej tury trzeba nas było zapytać podczas kampanii. Powiedzielibyśmy, że z Mazowieckim wygra. Teraz wygląda to na przechwałki, ale w pewnej chwili mieliśmy już 100 procent pewności. Potwierdzały to badania, poparcie rosło, potwierdzały nasz optymizm bezpośrednie kontakty z wyborcami, zafascynowanymi Tymińskim - opowiadał Jarosław Golik ze sztabu Tymińskiego w książce „Bitwa o Belweder”. Jak zauważyli współautorzy powyższej publikacji Piotr Bazylko, Paweł Fąfara i Piotr Wysocki, Tymiński znakomicie radził sobie z atakami na jego osobę. Kiedy przykładowo pisano, że jest hochsztaplerem bez społecznego poparcia, on siedząc przed kamerą na tle płonącego kominka, czytał wzruszające listy od swoich wyborców. Udzielał im jednocześnie rad i podnosił na duchu, gdy informowali o swoich kłopotach. Po pokonaniu Mazowieckiego środki masowego przekazu zainteresowały się w sposób szczegółowy programem wyborczym Tymińskiego. - Sytuacja Polski wymaga nowego programu. Uważam, że projekt mojego autorstwa wyzwoli możliwości i połączy nas w celu rozwoju gospodarczego kraju. Moja wizja przyszłości pozwala zapomnieć o różnicach między lewicą, prawicą i centrum. Mój plan jest wynikiem wiedzy i doświadczeń, które zdobyłem w Polsce, Szwecji, Kanadzie, USA i Peru. Przez ostatnie lata często przyjeżdżałem do Polski. Znam dobrze mój rodzinny kraj, jego problemy. Obecna sytuacja, to film, który już raz widziałem w Peru kilka lat temu. Ten film zaczyna się po roku planów gospodarczych, duszących inflację bez możliwości rozwoju. Ja wiem, jak ten film się skończy i mogę ten film Wam opowiedzieć. Nie chcę, aby podobnie jak w Peru, stało się w mojej Ojczyźnie - przypomniano jedną w wyborczych wypowiedzi Stanisława Tymińskiego w książce „Bitwa o Belweder”.

Elektorat Tymińskiego w sporej części stanowili młodzi ludzie. Często zagubieni, dotknięci ekonomicznym kryzysem, pozbawieni wizji zawodowych na przyszłość. I to niezależnie od wykształcenia. Ich kandydat nie bawił się w politykę, tylko przedstawiał plany reform gospodarczych. Był dla swoich wyborców wiarygodny, bo sam poradził sobie w życiu, nie będąc na początku kariery na uprzywilejowanej pozycji. Wręcz przeciwnie, musiał pokonywać wiele przeciwności losu, zwłaszcza za granicą, gdzie nikt niczego na tacy mu nie podał. Musiał walczyć, ciężko zarabiać każdy grosz, a mimo wszystko dorobił się dużych pieniędzy. Odzwierciedlał marzenia i dążenia wielu młodych, reprezentował jaśniejszą stronę kapitalizmu, gdzie ciężką pracą, uporem i umiejętnościami można do czegoś dojść. To imponowało startującym w życie. - Mój wybór nie był wyborem politycznym. Poparłem Tymińskiego, ponieważ odsunął na bok sprawy polityczne i zajął się wyłącznie gospodarką, uznając, że jej stan jest jedyną rzeczą, która tak naprawdę interesuje wyborców. Przez ponad rok rządów Mazowieckiego do zapowiadanych przez niego rozliczeń poprzedniej władzy nie doszło. Czyli albo nikt ich nie chce, albo nie są możliwe do przeprowadzenia. Lepiej więc przestać mówić o rozliczenia, a zając się gospodarką. Uznałem, że lukę tę wypełnia właśnie Stanisław Tymiński - przytoczono wypowiedź studenta Uniwersytetu Warszawskiego głosującego na Tymińskiego w „Bitwie o Belweder”.

Tymiński umiejętnie akcentował swoje sukcesy na emigracji. Zwracał się do wyborców, zapewniając, że na bazie własnych doświadczeń stworzy im odpowiednie warunki rozwoju tutaj na miejscu, w Polsce. Że zawsze będą w kraju potrzebni, a ich talenty zostaną w odpowiedni sposób wykorzystane i zagospodarowane. To okazało się kolejnym trafionym pomysłem na dotarcie do umysłów i serc sporej rzeszy Polaków. - Powiedz ile razy zastanawiałeś się, czy nie opuścić Polski, wówczas kiedy nie miałeś z czego żyć, nie mogłeś utrzymać rodziny, nie mogłeś realizować się w prawdziwej pracy. Myślałeś o emigracji, jak o wybawieniu. W Peru, USA i Kanadzie spotkałem wielu wartościowych Polaków, którzy mogli być użyteczni dla kraju, ale nie mogli sobie w nim znaleźć miejsca ze względu na nietolerancję, dominację monopoli, prywatne układy firm państwowych z rządem i inne trudności. I ze łzami w oczach i ściśniętym gardłem emigrowali. Uwierz mi, że emigracja jest dla kraju zjawiskiem absolutnie szkodliwym - podkreślał w kampanii prezydenckiej z roku 1990 Stanisław Tymiński, cytowany w książce „Bitwa o Belweder”.

Taka retoryka pozwoliła nieznanemu przed kampanią kandydatowi utrzymać dorobek z pierwszej tury (3 miliony 800 tysięcy głosów) w rundzie drugiej (3 miliony 700 tysięcy głosów). Nie zapewniła jednak realizacji celu ostatecznego, czyli zdobycia prezydentury. Ta godność, jak już wcześniej zaznaczyliśmy, przypadła Lechowi Wałęsie, rządzącemu przez 5 kolejnych lat. W 1995 roku Wałęsa przegrał z Aleksandrem Kwaśniewskim i opuścił najwyższy urząd w państwie. Stanisław Tymiński kariery politycznej w Polsce już nie zrobił. Starał się co prawda startować w wyborach parlamentarnych z założoną przez siebie Partią „X”, lecz do sukcesu z wyborów prezydenckich nawet się nie zbliżył.

Tak wyglądała pokrótce pierwsza w historii Polski powszechna batalia o urząd prezydenta. W warunkach zupełnie innych niż dzisiaj. W realiach trwającej cały czas transformacji ustrojowej. Wymuszającej często podejmowanie przez rządzących trudnych i niepopularnych decyzji. Wywołujących w społeczeństwie niepokój, za który płaci się wysoką, polityczną cenę. Jak w przypadku rządu Tadeusza Mazowieckiego, pierwszego niekomunistycznego polskiego premiera po drugiej wojnie światowej.

Sebastian Czech